Przejdź do treści

Wreszcie Prowansja

    Ten dzień miał dwie części jakże różne w swoim rodzaju. Wyruszyliśmy znad Loary po skromnym francuskim petit dejeuner składającym się jak to zwykle bywa z bagietki, dżemów, serów i kawy. Posileni ilością pieczywa rozpoczęliśmy samochodową podróż na południe do Prowansji. Chociaż to lipiec to upałów nie ma, nie mniej jednak w pełnym samochodzie klimatyzacja nie dawała pełni komfortu. W miarę zbliżania się ku południu tempo podróży zaczynało spadać aż wreszcie prawie stanęliśmy. Brakowało jeszcze „tylko” 150 km do celu. Desperacka próba zjechania z autostrady i przemieszczania się bocznymi drogami chociaż początkowo wyglądała na udany manewr po kilkunastu minutach zakończyła się potężnym korkiem. Po kilku objazdach bardzo bocznymi drogami udało się powrócić na autostradę, która o dziwo poruszała się i to w całkiem niezłym tempie. Może większość zjechała na obiad?. Ostatnie kilometry wlokły się niemiłosiernie, aczkolwiek wjechaliśmy na piękne widokowo tereny. Można było więc podziwiać krajobraz i z utęsknieniem wyczekiwać celu.

    Gite okazał się całkiem przyjemny i duży. Ale największą radość sprawiła nam wiadomość, że cały ogródek jest do naszej dyspozycji. Od razu stał się miejscem spędzania większości czasu na miejscu.

    No i ta lokalizacja – u podnóża wioski ulokowanej na górze. Średniowieczne mury okalające wioskę sprawiały wrażenie wielkiej i potężnej fortecy. I z dołu wyglądały imponująco.

    Oczywiście na tak intrygujący widok nie mogliśmy zostać bezczynni. Po szybkim obiedzie rozpoczęliśmy drugą część dnia – tym razem pieszo.

    Dotarcie do Menerbes wymagało półgodzinnego spaceru wkoło wzgórza i wspinania się urokliwymi uliczkami na górę. Nie spiesząc się końcowy etap przeszliśmy rozkoszując się wyłaniającymi się kolejnymi budynkami i czarującymi detalami budowli. Podziwialiśmy też wszechobecne kwiaty.

    Szukaliśmy też śladów Petera Mayle’a, amerykańskiego pisarza, który zamieszkał w Prowansji i stworzył cykl książek opisujących życie w regionie. Robiliśmy to po cichu nie pytając tubylców, są bowiem bardzo drażliwi na ten temat. Mieszkańcy nie są zadowoleni ze sławy, którą przyniosły im te książki wydane w milionach egzemplarzy na całym świecie.

    Ich w miarę spokojne wioski zaroiły się, głównie latem, turystami mówiącymi innymi językami i wtykającymi swoje nosy w każdy kąt, zaglądającymi w każde uchylone okno, wstawiającymi stopę w każde niedomknięte drzwi.

    Każde pytanie o dom Mayle’a, opisywaną przez niego kawiarnię i inne szczegóły wprawiały ich w zniecierpliwienie i rozdrażnienie.

    Mijaliśmy kolejne kawiarenki, przez opustoszały rynek, a właściwie plac przed ratuszem, zmierzaliśmy w kierunku zabytkowego kościoła znajdującego się na zachodnim krańcu wzgórza.

    Z każdego miejsca rozciągały się piękne widoki na znajdujące się w dole pobliskie winnice i odległe pasma wzgórz.

    Zbliżał się zachód słońca, barwy nabierały dodatkowo ciepłego kolorytu, wzmacniając wrażenie. Siedząc na tarasie małej kawiarenki rozkoszowaliśmy się widokiem krajobrazu, starając się wypatrzyć każdy szczegół wychylający się spośród winnic i pól, zastanawiając się gdzie rosły winogrona, które piliśmy właśnie przetworzone do formy rozkoszującej nasze podniebienia. Już te chwile udowadniały, że warto było jechać tyle kilometrów.

    A przecież czekało nas jeszcze sześć bogatych w zwiedzanie dni w Prowansji.

    Tomasz